środa, 19 stycznia 2011

Sielankowo


Zawsze gdy myślałam o możliwości pracowania w domu, jawił mi się sielski obraz: kobieta w dresie (schludnym i upranym!), na kanapie z podwiniętymi nogami obleczonymi w ciepłe grube skarpety, na stoliku obok gorąca herbata — może nawet z miodem, a co — mała lampka dająca ciepłe światło (albo nawet blask kominka z oddali), cisza, skupienie, praca. Kobieta na wszystko ma czas. Załatwiła już codzienne obowiązki, ze wszystkim się uporała i teraz może spokojnie oddawać się przyjemnej pracy.
Myślałam o tym ze szczególnym rozrzewnieniem, gdy na studiach harowałam za psie grosze w kinie, nakładając do nocy klientom popcorn i podlewając go obficie kolą. Przez pół dnia nie widziałam światła naturalnego, a zazwyczaj, gdy wychodziłam z pracy, panowała głęboka noc. Tak bardzo chciałam mieć więcej czasu. Tak bardzo chciałam nie musieć w dorosłym, niestudenckim życiu pracować w podobnym miejscu. Tak bardzo chciałam pracować w domu pod ciepłym kocem, w każdej wolnej chwili. I tak bardzo nienawidziłam drugiej zmiany.

To było coś okropnego, niby całe pół dnia wolne, niby można wiele zrobić, a potem spokojnie jechać do pracy. Ale jak można się skupić na nauce, na sprzątaniu, na zakupach, kiedy wisi nad tobą widmo godziny 16.00, od której „dzień się skończy”? To jest bardziej kradzież dnia, niż gdy pracuje się do 16.00. Bo jak się pracuje od rana, to kończy się dzień odpoczynkiem. A jak się pracuje po południu, to zaczyna się dzień odpoczynkiem. A odpoczywanie przed zmęczeniem sensu nie ma.

Praca w domu miała wszystko zmienić. Miałam nareszcie mieć czas na wszystko. Właściwie to miałam mieć przede wszystkim wolny czas. Bez dojazdów, bez korków, bez powrotów, bez makijażu, w piżamie, w ciepłych skarpetach, przed kominkiem i z kubkiem herbaty z miodem. Sielanka.

Co się stało więc, że przez rok mój czas pracy, dzień roboczy, a nawet tydzień i miesiąc roboczy trwał po 13–15 godzin? I dlaczego zawsze byłam na krawędzi dedlajnu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz